Jarmila Xymena Górna od wielu lat mieszka w Londynie. Urodziła się natomiast w Łodzi. Ukończyła Akademię Muzyczną w Katowicach, a dziś mieszka w dzielnicy Stamford Hill, w społeczności ultraortodoksyjnych Żydów. W jej muzyce judaizm wypływa z każdego niemal dźwięku. Dzięki melodii przenosi nas w świat żydowskiego mistycyzmu, nieustannego poszukiwania i wędrówki. Właśnie wydała nową płytę „Aspaklaria” oraz kilka towarzyszących jej teledysków. Przez ostatnich kilka tygodni gościła w Synagodze pod Białym Bocianem we Wrocławiu.
Piotr Kaszuwara, KolorowePtaki.com: W Polsce wizerunek typowego Żyda utożsamiany jest z odświętnym strojem i wyglądem chasyda. Sztrajmel, czyli futrzana czapa, pejsy. Podobnie pewnie myśli się o żydowskiej muzyce. Są w twojej twórczości chasydzkie ślady?
Jarmila Xymena Gorna: Potraktuję to jako pytanie prowokacyjne (śmiech), bo w mojej muzyce rzeczywiście nie ma takich elementów. Ani jeśli chodzi o styl, czy tzw. filozofię. Jest to natomiast muzyka inspirowana tradycją żydowskiego mistycyzmu oraz tzw. chochmy, czyli mądrości żydowskiej, głębi duchowej, która z tego nurtu pochodzi, ale nie konkretnie chasydzkiego rozgałęzienia tej wielkiej korony drzewnej, którą jest Jidyszkajt, czyli tzw. judaizm.
Jak przedstawić ogrom żydowskiego mistycyzmu, wielowiekową tradycję poprzez muzykę?
To proste. Poprzez pieśń, bo ona ma nie tylko liryczną, ale również i muzyczną stronę. Właśnie w tej sferze słownej można włączyć bardzo dużo inspiracji filozoficznych. Jednak nie lubię tego słowa, w tym kontekście, bo pochodzi ono z Greki, a judaizm i Grecja, to dwa różne światy. Użyłabym raczej hebrajskiego słowa „haszkofa”. To taki rodzaj spojrzenia i zrozumienia świata i istoty zwanej Bogiem. To też w cudzysłów, ponieważ B-Ó-G czy G-O-D, to zaledwie trzy litery, a co się za nimi kryje to właśnie „haszkofa”, albo „haszkafa”. Sztuka zrozumienia tych trzech zależności: Świat-Człowiek-Bóg.
Chciałbym trochę cofnąć się w czasie. Do twoich początków w muzyce. Dziś łączysz w sobie wiele różnych stylów. Jak zgrać ze sobą np. brytyjski folk i właśnie ten żydowski mistycyzm, o którym rozmawiamy?
Cały czas staram się rozwijać. Folk brytyjski i amerykański, był jakimś rozdziałem, który uważam za zamknięty. Ale jeśli chodzi o początki mojej przygody z muzyką, to podejrzewam, że zaczęła się ona jeszcze w stanie embrionalnym. Moja błogosławionej pamięci mama (red. Danka Żylanka) była śpiewaczką Teatru Wielkiego w Łodzi. Dlatego uważam, że byłam poddana wpływom częstotliwości muzycznych, zharmonizowanych i rytmicznych impulsów już od dnia zero (śmiech). Do tego stopnia, że jeszcze kilka godzin przed porodem moja mama pracowała na deskach łódzkiej opery. Skończyła śpiewać wieczorem, a rano o 4.00 byłam już ja.
To jaką muzykę słychać było w twoim rodzinnym domu?
Różną i różniastą. Mieliśmy takich wujków i kuzynów – muzyków klezmerowych. Tato, również błogosławionej pamięci, był bardzo zainteresowany swingiem i jazzem. Z kolei starsza o 13 lat siostra to rockowa dziewczyna: Carlos Santana, Pink Floyd. Wpływów było więc wiele, a ja sama w pewnym momencie zaczęłam interesować się muzyką etniczną, folkową. Jeździłam co roku do Zakopanego na Festiwal Ziem Górskich. Po wyjeździe do Londynu poszerzałam swoją wiedzę nt. kultury muzycznej innych narodów. Nie mniej w moim domu śpiewali niemal wszyscy. Zwłaszcza przy okazji takich „family reunions”. Pamiętam, że śpiewaliśmy wtedy w domu w wielogłosowych chórach, graliśmy na różnych instrumentach.
Jak to jest wychowywać się w takiej rodzinie? Każdy był wręcz skazany na muzykę!
Też mnie to zastanawia. Mój kuzyn, który mieszka we Wrocławiu – Radosław Bruliński – jest zawodowym skrzypkiem, Ewelina Szybilska – jest częstym gościem Opery Wrocławskiej, ale już moja siostra niewiele ma wspólnego z muzyką. W sumie więc nie wiem, jak to jest naprawdę… Może jest tak, jak z tą naszą ziemią, że spośród tych wszystkich planet we wszechświecie, jakieś specjalne warunki, które umożliwiają takie życie, były tylko w tym jednym przypadku, na tym właśnie ziarenku maku.
Dopytuję cię o dom, początki muzyczne, wpływy, ponieważ pewnie to gdzie jesteś teraz jest pewną konsekwencją wszystkiego, czego dotknęłaś w swoim życiu.
Żydzi w dalszym ciągu wędrują. Jesteśmy narodem przemieszczającym się nieustannie. Tam gdzie osiedlają się na kilka, kilkadziesiąt czy kilkaset lat – stamtąd też otrzymujemy różne wpływy. Efektem tego jest w zasadzie fakt, że nie ma czegoś takiego jak żydowska muzyka. Jest ona przecież bardzo eklektyczna. To śpiew kantoralny, muzyka sefardyjska, nowoczesna ultraortodoksyjna muzyka amerykańska, która przypomina nasze festiwale muzyki estradowej sprzed 50 lat, pomieszane z rapem, elektrycznymi gitarami, ostrymi solówkami. Jest też tzw. „grassroot”, czyli można by powiedzieć właśnie muzyka chasydzka, uduchowiona. No i muzyka klezmerska. Chyba dobrze znana w Polsce.
Bente Kahan, powiedziała kiedyś w rozmowie z KolorowePtaki.com, że tylu jest na świecie Żydów, ile poglądów. Zmierzam do tego, że trudno jest w jednym słowie, w jednej nazwie czy określeniu zawrzeć wszystkie barwy i odcienie poszczególnych Żydów. Nie ma takiej miary?
Ja bym to twierdzenie posunęła jeszcze dalej. Mówi się, że gdzie jest dwóch Żydów, tam są trzy opinie. Jest to bardzo rozmaita stylistycznie kultura. Wiele absorbuje. Podobnie jest jeśli chodzi o dania, stroje, odłamy żydowskie, które osadzają się tylko w konkretnych krajach, czy szerokościach geograficznych.
A co z asymilacją?
Można asymilować różne wpływy, jednocześnie zachowując oddanie religii, duchowości, kanonowi praw „halacha” oraz tak zwanej filozofii Judaizmu tj. „haszkafa”. Dzięki temu można zachować wyostrzoną wierność ich pojęciu i temu co nazywamy Bogiem.
Poszukiwanie Boga poprzez podróż to element bardzo często przewijający się przez żydowską myśl. Filozofia spotkania przecież stworzona była przez Żydów po II wojnie światowej. Wreszcie mamy choćby książki Stanisława Lema i jego Podróże Gwiazdowe, w których to Ion Tichy, niemal jak Ion Platona, poszukuje swojego domu, imienia, tożsamości, siebie, Boga. Jakich słów kluczy szukać u ciebie?
Twórczość ma taką piękną cechę, że odrywa się od autora. Wiadomo, że dwie moje poprzednie płyty i trzecia nadchodząca, zawsze pozostaną moimi dziećmi. „Hashgachah” – córa pierworodna, „Aspaklaria” – druga córa, no i trzecia już niedługo – „Ahava”. Nie chcę więc niczego narzucać, bo wolałabym, żeby każdy znalazł w nich coś dla siebie i interpretował je na swój własny, unikalny sposób. Ale powiem tak: trudno było znaleźć słowa, które mogłyby opisać lub wyrazić czym jest poszukiwanie absolutu. Nie wybrałam tej drogi świadomie, ale mam chyba takie radary, które pozwalają mi wyłapywać częstotliwości i zauważać drogowskazy, które podpowiadają, gdzie dalej iść.
Absolut, czyli Bóg?
Tak. Te trzy litery B-Ó-G czy G-O-D, tak jak wspominałam na początku, dla mnie to tylko pewna konwencja. W judaizmie wierzy się, że jedynie Święty Język loszn–kojdesz ma w sobie taką moc, by przybliżyć te pierwiastki boskie poprzez litery. Ta myśl przyświecała mi podczas tworzenia płyty „Hashgachah”, która ostatecznie stała się dziełem bezsłownym.
Odcięłaś się od korzeni, czy w końcu je znalazłaś?
Wiedziałam już kim nie jestem. Musiałam odpowiedzieć na to, kim jest więc ta osoba, mieszkająca w tym ciele? Mogło się to stać jedynie rzucając się w pełni na szerokie wody eksperymentowania. Trwało to wiele lat, ale zawsze w występach głos był centralnym punktem moich eksperymentów. Obok improwizowanych wokaliz pojawiły się krzyki, szepty. Była dzikość i nieokiełznanie. A w którymś momencie dzięki mojej mamie, błogosławionej pamięci, odkryłam że nie jestem sama. Mama przysłała mi kasetę wideo – trafiłam na Meredith Monk. Grała koncert w Krakowie i próbowała odnaleźć dom przodków, w jakiejś wsi pod miastem. To było dla mnie „wow”. Nieograniczona ekspresja wokalna, niczego się nie wstydzi, rozwija skrzydła i staje się raz niska, później wysoka, krzyczy, szepce. Coś niesamowitego. I takie to podobne do moich własnych poszukiwań! I tak dochodziłam powoli do „Hashgachah”.
Ile więc judaizmu jest w bezsłownej płycie „Hashgachah”?
W prawie żydowskim jest taki rozdział, który mówi o prawach zarządzających higieną mowy. Są one bardzo detaliczne, szczegółowe, skomplikowane. Kiedy to studiowałam, doszłam do wniosku, że żeby posługiwać się taką mową, najlepiej po prostu w ogóle się nie odzywać (śmiech).
Bo każde słowo ma znacznie, które jest ograniczone.
Istotnie, a ja bałam się zamknięcia w pudełku, w którym nie można opisać wszystkiego. Kiedy się jest w tego typu podróży, to ilość bodźców duchowych jest tak ogromna, że nie da się tego wyrazić słowami.
To znaczy, że kolejna płyta, już ze słowami, oznacza, że odnalazłaś to czego szukałaś?
Wrócę jeszcze do prawa żydowskiego. Kiedy się to studiuje, to naprawdę później tak trudno jest otworzyć usta. Po latach tego typu lekcji, wszystko zaczyna nabierać pewnych, niewielkich, może pokracznych, ale już kształtów. Powoli znika niepokój, że trzeba żyć nie mówiąc. Dociera do ciebie, że przecież mowa jest po to, żeby jej używać. Pytanie jest tylko: jak? Jak to zrobić, żeby nie poczynić zniszczeń w świecie i wśród innych ludzi? Trzeba pomyśleć jeszcze o gestach, bo choćby uniesienie brwi na widok osoby trzeciej która próbuje dołączyć się do rozmowy, może na zawsze zrujnować jej reputację.
Jarmila Xymena Gorna nie jest już niemową?
Staram się jak mogę. Nie jestem doskonała, bo nikt z nas nie jest. W końcu po to tu przybyliśmy, aby się doskonalić. A więc ryzykuję. Mówię i śpiewam.
POSŁUCHAJ CAŁEJ ROZMOWY Z JARMILA XYMENA GORNA:
[…] “W poszukiwaniu Boga stałam się niemową”. Jarmila Xymena Gorna o swojej muzyce […]
[…] Czytaj także: “W poszukiwaniu Boga stałam się niemową”. Jarmila Xymena Gorna o swojej muzyce. […]
[…] Czytaj także: “W poszukiwaniu Boga stałam się niemową”. Jarmila Xymena Gorna o swojej muzyce […]
[…] Czytaj również: “W poszukiwaniu Boga stałam się niemową” […]