Protesty w Hongkongu w obiektywie laureata Grand Press Photo [ROZMOWA]

Witek Dobrowolski spędził tydzień w szturmowanym i oblężonym kampusie Politechniki w Hongkongu. Kilka lat wcześniej, może trochę cudem, nie pojechał z ukraińskimi żołnierzami do Iłowajska, gdzie doszło do masakry w tzw. „kotle iłowajskim”. Ci którzy wtedy nie zginęli trafili do niewoli Donieckiej Republiki Ludowej. Z perspektywy czasu, laureat tegorocznego Grand Press Photo w kategorii „Wydarzenie”, opowiada o protestach w Hongkongu a także o tym, co w jego spojrzeniu na świat, zmieniają takie wyjazdy.

Piotr Kaszuwara: Chciałbym naszą rozmowę zacząć trochę inaczej niż zwykło się to robić. W sumie… chyba od końca. Co zmieniły w Tobie podróże?

Witek Dobrowolski, fotoreporter: Powiedziałbym, że zaczynamy nie od końca, ale od środka, bo podróże trwają i cały czas coś we mnie zmieniają. Na pewno sprawiły, że mam większy dystans i więcej empatii do rzeczywistości i do tego, co się dzieje na świecie. Lepiej rozumiem pojedyncze ludzkie dramaty. Staram się odpowiedzieć na pytanie, co myśli i co kieruje osobą, której historię opisuję. Co sprawia, że ludzie decydują się wyjść na ulice, tak jak na przykład w Hongkongu. Protesty trwają od lat i są jak walka Dawida z Goliatem. Podobne pytania zadawałem sobie na Majdanie w Kijowie. Dlaczego ci ludzie tam przyszli, a później jechali na front? Dzięki temu, że poznajesz sposób myślenia ludzi, których spotykasz, możesz lepiej poznać kulturę, kontekst i zwyczaje regionu gdzie jesteś. Kolejna rzecz: na pewno doskonale się w tym co robię, czyli w fotoreportażu.

Dlaczego pojechałeś tak daleko, na protesty studentów do Hongkongu?

W 2014 roku – kiedy zajmowałem się Ukrainą – w Hongkongu doszło do tzw. rewolucji parasolek. W odróżnieniu od Majdanu były to pokojowe protesty. W głębi duszy czułem, że to nie będzie ostatnia rzecz, która wydarzy się w Hongkongu i obiecałem sobie, że kiedyś tam pojadę. Rok temu skończyłem studia na Uniwersytecie Warszawskim i byłem po prostu wolny. Zobaczyłem, że protesty znów nabierają rozpędu, w akcję weszli policjanci. We wrześniu pojechałem tam pierwszy raz. Protesty studentów trwały do grudnia. Pomyślałem w końcu, że może warto o tym napisać kolejną książkę.

Protesty w Hongkongu w sumie wybuchają co roku, ale w 2019 było inaczej. Nie chodziło tylko o kolejne – zawsze uznawane przez rząd ludowy za nielegalne – rocznicowe obchody dnia suwerenności Hongkongu. Dwa miliony ludzi, czyli co czwarty mieszkaniec miasta wyszedł na ulice, bo rząd chciał zmienić ustawę ekstradycyjną. Oficjalnie i w wielkim skrócie chodziło o to, by przestępcy nie mogli tak łatwo schronić się w Hongkongu. Miało to też jednak pośrednio ułatwić władzy centralnej ekstradycję i sądzenie przeciwników politycznych w Chinach Ludowych.

Chodziło o całkowicie realną sytuację. Na Tajwanie doszło do morderstwa. Dopuścił się go Hongkończyk. Wtedy między Hongkongiem a Tajwanem nie istniało żadne prawo, które pozwoliłoby tego mężczyznę sądzić. Problem polegał na tym, że Tajwan jako państwo nie jest uznawane przez Pekin. Dlatego rząd w Hongkongu postanowił w jakiś sposób zlikwidować lukę prawną. Jednocześnie jednak wprowadzono zapis, że taka sama deportacja mogłaby mieć miejsce do Chin Ludowych. To wzbudziło opór, bo nie chciano, żeby komunistyczne sądy zajmowały się sprawami Hongkończyków. Tym bardziej, że w przeszłości dochodziło chociażby do porwań ludzi zaangażowanych w krytykę rządu w Pekinie. Taki zapis mógłby więc prawnie usankcjonować różne represje.

W tym roku, kilka dni temu ludzie w Hongkongu znów wyszli na ulice.

To jest cały czas konsekwencja tego, co działo się w 2019 roku. To są cały czas ci sami ludzie i te same cele. Tym razem rząd wykorzystał jednak koronawirusa, by po pierwsze powstrzymać jakiekolwiek demonstracje, a po drugie, by zakazać zagranicznym dziennikarzom wjazdu do Hongkongu. Praktycznie do września nie ma takiej możliwości, ze względu na wprowadzony stan zagrożenia epidemiologicznego. W międzyczasie przegłosowano bardzo surową ustawę o bezpieczeństwie narodowym, która de facto usuwa autonomię Hongkongu, niszczy swobody obywatelskie i za krytykę komunistycznej partii ustanawia kary od 3 lat więzienia do nawet dożywocia. Myślę, że Hongkończycy nie spodziewali się, że wszystko pójdzie tak szybko i tak radykalnie.

fot, Witek Dobrowolski

W ubiegłym roku studenci zajmowali kolejno budynki różnych uczelni w Hongkongu i zabarykadowali się, tocząc regularne walki z policją. Jedna z największych bitew, to starcie o twierdzę Politechnika. Byłeś wtedy ze studentami w środku przez kilka dni.

Protesty, jak podkreślam, na samym początku były pokojowe. Później policja była już tak brutalna, że biła wszystkich. Bez znaczenia, czy był to dziennikarz, czy demonstrant. Wobec młodych ludzi użyto gazu łzawiącego i gumowych kul. Dlatego uczniowie szkół średnich i właśnie studenci zaczęli się radykalizować. Policja, którą do tej pory darzyli respektem, zaczęła ich atakować.

Biorąc pod uwagę skalę protestów i starć z policją, trzeba przyznać, że to cud, że było tak niewiele ofiar.

Zginęło kilka osób. Oficjalnie. Pierwsza śmierć była samobójcza. Młody człowiek skoczył w geście protestu z dachu jednego z budynków. Drugi przypadek, to też student, który uciekał przed policją i wbiegł do piętrowego garażu. W pewnym momencie – do dziś nie wiadomo w jakich okolicznościach – spadł z trzeciego piętra na drugie i po kilku dniach zmarł w szpitalu. Według demonstrantów, to policja go zepchnęła i zabiła. Był to główny powód eskalacji protestów w listopadzie. Zaginęła też 14-latka, której zwłoki znaleziono w morzu. Początkowo sprawę uznano za morderstwo, a później ustalono, że było to samobójstwo. Takich przypadków jest więcej i budzą wątpliwości.

Te dzieci… bo tak można mówić o niektórych, mają przecież rodziców, dziadków. Co ze starszymi ludźmi? Dlaczego nie wychodzą protestować z młodymi?

Myślę, że to kwestia mentalności. Jeden z demonstrantów np. powiedział mi, że skoro ma 25 lat, to jest już za stary, żeby iść w pierwszym szeregu. Młodzi nie mają jeszcze takiej odpowiedzialności i obowiązków jak praca, rodzina. Dla Azjatów często te kwestie są najważniejsze.

Tego wszystkiego dowiedziałeś się siedząc zamknięty w oblężonym budynku Politechniki?

(śmiech) Później się dowiedziałem, że byłem najdłużej przebywającym tam dziennikarzem bez przerwy. U mnie to wynikało z tego, że skoro już tam byłem, to nie chciałem niczego przegapić. Chciałem zapamiętać i dokumentować wszystko, co się dzieje. Aczkolwiek okupacja uniwersytetów zaczęła się wcześniej. Kiedy strajk nie unieruchomił miasta, tak jak zakładano. Młodzi ludzie blokowali ulice, by zatrzymać transport publiczny. Jeden z nich został postrzelony. a strategia nie zadziałała, zajęto więc Uniwersytety, co pozwoliło np. kontrolować autostradę i dzięki temu sparaliżować Hongkong ekonomicznie. Sytuacja zaczynała przypominać Majdan. Koktajle Mołotowa, barykady. Było pytanie: co będzie się działo dalej? Najpierw ciężka walka o Chiński Uniwersytet, a później przyszedł czas właśnie na Politechnikę, gdzie ludzie postanowili pozostać. Policja otoczyła ostatni bastion protestu.

Chyba nie spodziewałeś się, że spędzisz tam tyle czasu. Miałeś tylko przenocować…

W takich miejscach nigdy nie wiadomo, co się za chwilę może wydarzyć. Siedmiu dni faktycznie się nie spodziewałem. Nie wziąłem ze sobą wystarczającej liczby baterii, ładowarek, czy kart pamięci. Dlatego głównie udokumentowałem pierwsze dni. Nie mogłem wyjść i wrócić, bo policja pozwalała tylko na ruch jednostronny. Pamiętam, że pierwsze, jedno z największych starć z policją, trwało od 10.00 rano jednego dnia, do 6.00 rano dnia następnego. Użyto tysięcy puszek gazu łzawiącego i gumowych kul.

Wyglądało to jak prawdziwe oblężenie. Policja otoczyła budynek, ludzie z balkonów i dachów strzelali do nich z łuków, używali katapult z koktajlami Mołotowa. Policja próbowała szturmować linię obrony studentów, którzy chronili się tarczami, ale nie dawali rady, bo spadał na nich deszcz tych płonących butelek z benzyną. Z drugiej strony budynku próbowano forsować barykady wozami pancernymi. Jeden z nich został obrzucony 40 koktajlami Mołotowa na raz i udało się go wyłączyć z akcji. Totalne pole bitwy.

Ostatecznie protesty stłumiono. Aresztowano ponad tysiąc osób. Było sporo rannych, ale na szczęście, co także było cudem – nikt nie zginął. Ale jak widzimy, ludzie nadal wychodzą na ulice. Wprowadzono ustawę o bezpieczeństwie narodowym, o której rozmawialiśmy. To znaczy, że wszystko na nic?

Większość ludzi, z którymi rozmawiałem uważa, że to była przegrana walka. Aresztowani byli rejestrowani. Jeśli taka osoba ponownie pojawiłaby się na ulicy, brałaby udział w protestach, to mogłaby już pójść do więzienia. To sprawiło, że najbardziej radykalni protestujący nie pojawiają się już nigdzie.

Jakie były wtedy i jakie są dziś cele demonstrantów?

Żądań było i jest w sumie pięć. Pierwsze to całkowita reforma policji. Drugie to rezygnacja rządu i premiera Hongkongu, którzy odpowiadają – zdaniem manifestantów – za pacyfikację protestów w 2019 roku. Ludzie domagają się też powołania specjalnej komisji, która miałaby się zająć m.in. postawieniem zarzutów policjantom, którzy dopuścili się przestępstw. przeciwko protestującym. Najważniejszy postulat dotyczy organizacji w pełni wolnych wyborów w Hongkongu.  

fot. Witek Dobrowolski

Kiedy wróciłeś, pamiętam, że trudno było Ci znaleźć media, które chciałyby opublikować te fotoreportaże.

W Polsce rzeczywiście o tym, co dzieje się w Hongkongu wspominało się sporadycznie. Nie na tyle, żeby media chciały otrzymywać stamtąd regularną korespondencję. Jedynie wydarzenia na Politechnice przykuły uwagę całego świata.

Ale się nie poddałeś i ostatecznie za fotorelację dostałeś pierwszą nagrodę Grand Press w kategorii „Wydarzenie”. Gratuluję. Przyznam, że bardzo mnie ucieszyła ta wiadomość.

Bardzo się cieszę, że tym sposobem udało się dotrzeć z informacją do większej liczby odbiorców. Zdjęcia okazało się, że opowiedziały Polakom więcej niż wszystkie inne publikacje.

Wiem, że książka, o której wspomniałeś na początku naszej rozmowy już powstaje.

Tak. Chciałbym opisać nie tylko wydarzenia, o których rozmawialiśmy, ale dać też polskiemu czytelnikowi pełen obraz Hongkongu, jakiego może nie znamy. Jaki wymyka się powszechnym wyobrażeniom polskiego czytelnika. Wydaje nam się, że to miasto pełne wieżowców, biznesu. Taki protest, czy zamieszki wybuchły przypadkowo i są ewenementem. To miasto z bardzo burzliwą historią. Od momentu założenia, przez czasy zimnej wojny, kiedy to Hongkong nazywano Berlinem tej części świata. Komunistyczne władze bardzo często prowokowały różne wydarzenia, wzniecały zamieszki. W latach 60. doszło to protestów, które trwały przez blisko pół roku. Do 2019 roku, były to największe zamieszki w historii Hongkongu. Tak więc obraz stabilnej, gospodarczej potęgi nie jest do końca zgodny z prawdą.

To pytanie zawsze pada w tego typu rozmowach, więc zostawiłem je na koniec. Nie boisz się jeździć w takie miejsca? Wcześniej Donbas, teraz Hongkong?

W przypadku wojen zawsze się boję. Jakby się człowiek nie bał, to byłby chyba po prostu głupi. Strach to bardzo zdrowe uczucie, bo powoduje, że jestem bardziej ostrożny. To – nawet nieświadomie – może nie raz uratować życie.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

Nie ma sprawy. Dziękuję również.

Witold Dobrowolski, absolwent Studium Europy Wschodniej na Uniwersytecie Warszawskim. Członek Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Jako fotoreporter dokumentował między innymi Rewolucję Godności na Ukrainie wraz z konfliktem toczącym się w Donbasie, protesty Żółtych Kamizelek we Francji, masowe protesty w Libanie, a także w Hongkongu.

fot. Witek Dobrowolski

Piotr Kaszuwara

Dziennikarz. Od wielu lat współpracownik wielu polskich redakcji. Między innymi Polskiego Radia we Wrocławiu, Programu 1, 2 oraz 3 Polskiego Radia, Money.pl, Polsat News i Onet.pl,.

3 thoughts on “Protesty w Hongkongu w obiektywie laureata Grand Press Photo [ROZMOWA]

  1. Fajny reportaż, ciekawie się czyta👍

  2. Ciekawy wywiad👍

  3. […] W KolorowychPtakach.com pisaliśmy także o protestach w Hong Kongu okiem laureata Grand Press Photo… […]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *